niedziela, 24 kwietnia 2016

Rozdział 15


13:11
Rose
    - Jesteś pewien, że nie mają nic przeciwko? - spytałam, ściskając mocno torebkę z lunchem, którego nawet nie ruszyliśmy.
   Justin spojrzał na mnie i zacisnął usta.
   - Nie mogą – powiedział cicho. – Jestem ich synem… Mama na pewno się ucieszy, sama mnie prosiła żebym kiedyś przyjechał, nie wiem jak z ojcem. Poza tym to ja im kupiłem ten dom, więc nawet nie wypada im mieć czegokolwiek przeciwko.
   - Yhm.
   Ta odpowiedź mnie nie usatysfakcjonowała. Nie chciałam siedzieć u kogoś w domu tylko dlatego, że temu komuś nie wypadało mnie wyrzucić.
   Chłodny wiatr uniósł moją letnią bluzkę delikatnie do góry, przez co przeszły mnie zimne dreszcze. Szybko ją obciągnęłam i zakryłam się kardiganem. Nie musieliśmy czekać na zewnątrz – lotnisko w Phoenix było wystarczająco duże, aby nas pomieścić, ale jednak woleliśmy krawężnik Orzy wejściu głównym.
   - Rose…
   - Hm?
   - Nie przejmuj się tym, oni są w porządku.
   - To dlatego mieszkasz w innym stanie i prawie nie utrzymujesz z nimi kontaktu? – wypaliłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
   - To tylko i wyłącznie moja wina – odpowiedział cicho i odwrócił lekko twarz, abym nie mogła odczytać jej wyrazu. Jednak ja zauważyłam.
   - Justin, przepraszam – wymamrotałam pospiesznie, kładąc mu dłoń na ramieniu.
   - Okej, nie ma sprawy – odpowiedział pospiesznie. Uśmiechnął się niemrawo. – Kiedyś usłyszałem od kogoś, że nie ma złych decyzji, jeśli tylko są one całkowicie nasze. Wiesz, że niby jeśli decyzję podejmie nasze serce, to jest ona właściwa. Gówno prawda. Nigdy nie należy podejmować decyzji samemu, bo jeśli jej konsekwencje okażą się beznadziejne, nie można na nikogo zwalić. A żaden wybór nie ma samych dobrych rezultatów.
   Znowu mówił o tym samym, o swojej przeszłości, o decyzji jaką kiedyś podjął, przez którą nienawidziła go moja siostra i najprawdopodobniej nie miał przez nią dobrych kontaktów z rodzicami. Chciał się zrekompensować, ale nie narzucać, więc przesyłał im pieniądze. Środek przekupny prawie we wszystkim. Przez te przelewy jego rodzina nie mogła powiedzieć, że chłopak się nimi nie interesuje, jednak nie mogła mu też wybaczyć. Widocznie sprawa była na tyle poważna, że Justin zrezygnował z jakiejkolwiek próby przeprosin czy błagania o wybaczenie – lub już dawno to zrobił, ale rodzina nie potrafiła o tym zapomnieć… a może jeszcze gorzej. On sam nie potrafił sobie wybaczyć.
   - Justin… wszystko co się kiedyś wydarzyło, wszystkie decyzje jakie kiedykolwiek podjąłeś… to doprowadziło cię do tego, kim jesteś teraz. Gdyby nie to wszystko, najprawdopodobniej nie siedzielibyśmy teraz na lotnisku, nie czekalibyśmy na taksówkę. Może siedziałbyś spokojnie w swojej willi w Kalifornii, może nawet nie miałbyś willi, nie byłbyś aktorem, tylko stałbyś teraz za ladą w McDonaldzie i sprzedawał hamburgery.
   - Albo uczyłbym biologii. – Uśmiechnął się.
   Zmarszczyłam brwi.
   - Dlaczego akurat biologii?
   - Nie wiem, może poszedłbym na medycynę i nie chcieliby mnie przyjąć do żadnego szpitalu na staż.
   Westchnęłam.
   - Okej, wystarczy, wszyscy wiedzą o co chodzi. Żałujesz tego, kim teraz jesteś?
   Spojrzał mi głęboko w oczy i natychmiast wszelkie wątpliwości wyparowały z jego twarzy.
   - Nie. Nie żałuję ani tego, jakim jestem teraz człowiekiem ani tego gdzie się teraz znajduję. Chcę tu być. Z tobą, dla ciebie.
    - To słodkie. – Uśmiechnęłam się i splotłam nasze dłonie.
   - Nie. To prawdziwe.
   Pochylił się i złączył nasze wargi, a ja poczułam przyjemne ciepło rozchodzące się po moim brzuchu. Kochałam to uczucie, kochałam jego zapach, kochałam sposób w jaki na mnie patrzył, w jaki mnie całował., w jaki do mnie mówił. Każdy ruch jego warg sprawiał że traciłam zmysły, oddawałam mu się cała. Naparłam na niego mocniej, aby jeszcze mocniej go posmakować, aby jeszcze mocniej go do siebie przycisnąć – tak, aby nigdy nigdzie nie odszedł. Beze mnie.

   Niecałą godzinę później znajdowaliśmy się przy dość dużym, jednak nie zadziwiająco ogromnym domu. Spodziewałam się willi z basenem, podobnej do tej, którą ma Justin – byłam stuprocentowo pewna, że stać by go było na utrzymanie tuzina takich posiadłości – jednak najwidoczniej jego rodzice nie gustowali w luksusowych rzeczach.
   Chłopak nacisnął domofon przy bramce i cierpliwie odczekał dwadzieścia sekund, po czym wyjął z kieszeni klucze i otworzył furtkę.
   - Aha, masz klucze – zauważyłam. – Myślałam że będziemy teraz gnić pod tym płotem.
   - Mam, na szczęście. Widocznie nie ma ich w domu. Hm… - zamyślił się. -Przecież dzisiaj sobota, powinni tutaj być.
   - Może pojechali na obiad? – zaproponowałam, po czym sprawdziłam godzinę na iPhonie. - Dochodzi trzecia.
   - Może. Mam nadzieję, że nie pojechali nigdzie na dłużej, bo nie chcę żeby przyjechali, kiedy nas już nie będzie.
   - To by było dziwne – zgodziłam się. – Przyjechaliby i takie: ojej, ktoś był w naszym domu! Ktoś spał w tym łóżku, zobacz, ta kołdra była ułożona inaczej, gdy wyjeżdżaliśmy! Mam nadzieję, że niczego nie ukradł!
   Justin zaśmiał się pod nosem i otworzył białe, ciężkie drzwi frontowe. Weszliśmy do środka.
   Mieszkanie było urządzone bardzo skromnie, ale przytulnie. Zaraz za drzwiami frontowymi znajdowała się wielka na całe piętro przedpokojo- salono-jadalnio-kuchnia. Wnętrze było bardzo jasne i słoneczne. Przejechałam wzrokiem po nieskazitelnej kuchni, błyszczącej podłodze i zrozumiałam skąd wzięła się u Justina ta dbałość o porządek.
   Raz w tygodniu przychodziła do nas Annie – czterdziestoletnia kobieta przy kości – aby odkurzyć, umyć podłogi itd. Często z nią rozmawiałam i z tego co mi powiedziała, dowiedziałam się, że sprząta jeszcze u siedemnastu innym ludzi, a tutaj przychodzi najchętniej. Wcale jej się nie dziwiłam. W tym domu nie było brudnych naczyń, plam na kanapie czy zarzyganych dywanów – zarówno ja jak i Justin nienawidziliśmy bałaganu. Oboje wynieśliśmy to z rodzinnych domów.  
   - Nic się nie zmieniło… - wyszeptał.
   - Kiedy ostatnio tu byłeś?
   - W styczniu dwa lata temu przekonałem rodziców, aby się przeprowadzili do większego domu. Wiesz, przedtem gnieździliśmy się w piątkę w małym mieszkaniu…
   - W piątkę? – przerwałam.
   - Tak. Mama, tata, Jaxon, ja. No i Jazmyn. Nawet wtedy, kiedy mieszkali tam tylko we trójkę to mieszkanie było zbyt małe. Musiałem długo ich namawiać na przeprowadzkę, bo matka nie chciała się zgodzić, wiesz, nie chciała żebym czuł się zobowiązany do wydawania na nich takich pieniędzy. W końcu jednak zgodziła się na dom, jednak tylko na taki. Nie chciała luksusów.
   - Ten dom też jest niczego sobie.
   - Wiem. – Uśmiechnął się. – Na ten też nie chciała się zgodzić, ale zrobiła to ze względu na Jaxona.
   - Ile on ma lat?
   - Pięć. Pięć i pół.
   - A Jazmyn?
   - Ona… - zaczął niemrawo. – Miałaby dwadzieścia dwa lata. Była ode mnie starsza o rok. Starsza i mądrzejsza
   Miałaby dwadzieścia dwa lata. Miałaby. Gdyby…
   - Och…
   - Ale jak sama mówiłaś… Nie ma co rozwodzić się nad przeszłością, bo to ona ukształtowała teraźniejszość. Minęła, zostawiła bliznę, ale minęła. I już jej nie ma.
   Już jej nie ma.
  
Justin
   Znowu wszystko wróciło. Starałem się trzymać, starałem się o tym nie myśleć. Minęły trzy lata, a ja wciąż to roztrząsałem, jakbym mógł jeszcze znaleźć rozwiązanie i odwrócić biegi przeszłości.
   Stop. Wróć. Wróć do teraźniejszości. Albo inaczej – rusz wreszcie do przodu, przestań, myślenie o tym nie pomoże. Porzuć przeszłość, hakuna matata!
   - Okej, więc chodź na górę, będziemy spać w pokoju gościnnym – powiedziałem trochę nieprzytomnie. Schyliłem się, aby chwycić jej walizkę, ale dostałem po łapach. Wróciłem do rzeczywistości.
   - Poradzę sobie – powiedziała ze śmiechem Rose. – Ona wcale nie jest taka ciężka.
   Złapała za uchwyt i podniosła ją do góry z cichym stęknięciem.
   - Na górę? – spytała słabo.
   - Taa. No proszę, idź, chcę zobaczyć jak wnosisz tę walizkę po schodach.
   - Tę walizkę – poprawiła mnie cicho i zaczęła wchodzić na górę.
   Prychnąłem rozbawiony.
   - Więc proszę wnieść tę walizkę, pani Nie Chodziłam Przez Siedem Lat Do Szkoły Ale I Tak Pamiętam Każdą Sekundę Lekcji Angielskiego.
   - Patrz i podziwiaj!
   Nie musiała mi tego dwa razy powtarzać – natychmiast zacząłem jej się przyglądać.
   Rose miała najlepszą figurę, jaką kiedykolwiek widziałem – długie szczupłe nogi, płaski brzuch, wąską talię i zgrabna pupę. I nie chodziło tutaj tylko o fakt posiadania tych atutów, ale głównie o to, jak potrafiła je wykorzystać. Jej postawa, sposób w jaki się poruszała… Nie byłem jedynym, który tak uważał – Christian też sądził, że jej ruchy są hipnotyzujące i można przez nie oszaleć na jej punkcie (w tym momencie dostał ostrzeżenie, że ona jest moja i jeżeli tylko spróbuje ją w jakikolwiek sposób poderwać, natychmiast dostanie w mordę).
   Nie spodziewałem się, że chudziutka Rose wniesie tą walizkę…
   Tę walizkę.
   Tę, kurwa, walizkę.
   … na samą górę, ale jednak jej się udało. Na ostatnim schodku zachwiała się nieco, jednak zdołała utrzymać równowagę, zrobiła ostatni krok i postawiła bagaż na dywanie.
   - No, brawo – pogratulowałem lekko niezadowolony. Nienawidziłem przegrywać.
   Rose jednak całkiem mnie zignorowała, całkiem pochłonięta lustrowaniem przedpokoju na piętrze (który z tego co pamiętam, ostatnio był całkiem pusty).
   - Wow – westchnęła. – Dużo macie książek.
   - Książek? – mruknąłem zaskoczony.
   Szybko chwyciłem swoją walizkę i wbiegłem po schodach. Rzeczywiście – przedpokój zamienił się w małą biblioteczkę. Moi rodzice mieli świetny pomysł – przez duże okno w suficie, światło słoneczne padało prosto na dwa skórzane fotele, umożliwiając przyjemne czytanie. Przy niegdyś pustych ścianach stały wysokie aż do sufitu, proste biblioteczki, wypełnione od góry do dołu różnorakimi książkami.
   - Graham Masterton… - przeczytała Rose, podchodząc do jednej z nich. Przejechała opuszkami palców po grzbietach książek. – Tu są chyba wszystkie jego powieści!
   Podszedłem do innej biblioteczki i zacząłem przeglądać książki.
   - Lubisz go? – spytałem.
   - Czytałam u ciebie jedną jego książkę.
   - „Rytuał”?
   A jak myślisz, skoro nie masz innych?
   - Tak, o tej sekcie. Bardzo mi się podobała.
   - Ja tam nie przepadam za książkami, w których ludzie odcinają sobie części ciała i potem je zjadają. – Wzdrygnąłem się na samą myśl o tym.
   Zaśmiała się cicho.
   - Co kto woli.
   Już otworzyłem usta, aby wymienić kolejny argument za tym, że ta książka jest beznadziejna, ale dotarło mnie, że Rose ma rację. O gustach się nie dyskutuje.
   - Czuję się jak w bibliotece – stwierdziła po chwili. – Wszystkie książki poukładane alfabetycznie…
   Prychnąłem rozbawiony i szybko zlustrowałem wzrokiem biblioteczkę przy której stałem – rzeczywiście, miała rację.
   - Wiesz, że dopiero teraz to zauważyłem? Ale cóż, to moi rodzice, po nich można spodziewać się nawet układania skarpetek zgodnie z gamą kolorów.
   - Masz to po nich. – Uśmiechnęła się. – Może nie w takim stopniu, ale jednak.
   - Może trochę. Ale tylko trochę – poprawiłem ją, po czym o czymś sobie przypomniałem. – Pytałaś kiedy ostatnio tu byłem.
   - Ach, tak.
   - Dwa lata temu, w kwietniu czy tam maju… W każdym bądź razie jakoś na wiosnę. Mało się pozmieniało, oprócz tego przedpokoju. Przedtem było tu pusto
   - Mi tam się podoba – stwierdziła z uśmiechem.
   - Mi też.
   Odsunąłem się od biblioteczki, podszedłem do Rose i objąłem ją od tyłu ramionami.
   - Musimy się rozpakować – powiedziałem, chowając twarz w zagłębieniu jej szyi.
   - Teraz? – mruknęła.
   Chwyciła moje dłonie i objęła się nimi jeszcze mocniej. Wyczułem pod nimi jej nagą, odsłoniętą przez krótką bluzkę skórę i przejechałem po niej opuszkami palców.
   - Możemy zaraz – szepnąłem.
   Musnąłem wargami płatek jej ucha, a następnie zacząłem zjeżdżać z pocałunkami niżej, do jej szyi, chłonąc jej słodki zapach. Dziewczyna przymknęła na chwilę powieki, po czym odwróciła się przodem do mnie i mocno złączyła nasze usta.
15:42
Rose
   - Rose…
   Obserwowałam właśnie młodą dziewczynę, spacerującą po rynku z małym chłopcem i zastanawiałam się, czy to jej dziecko. Miała nie więcej niż dwadzieścia pięć lata, a dziecko z sześć czy siedem. Gdyby była jego matką, najprawdopodobniej chłopczyk byłby skutkiem nieprzemyślanego seksu. Byłam ciekawa, czy zastanawiała się nad aborcją, czy ktokolwiek ją do tego namawiał. Jeśli jednak to ona go urodziła, podziwiałam ją za odwagę.
   Głos Justina przywrócił mnie do rzeczywistości.
   - Tak?
   Zamieszał swojego sprite’a plastikową słomką.
   - W samolocie zastanawiałem się… - zaczął niepewnie.
   - Nad czym? – spytałam, marszcząc brwi.
   - Nad…
   Rozejrzał się nerwowo dookoła i natychmiast do zrozumiałam. Byliśmy w chyba najlepszej restauracji w mieście, a, co za tym idzie, najbardziej zaludnionej.
   - Dużo tu ludzi – zauważyłam.
   - Wiem właśnie.
   Nachylił się bliżej mnie.
   - Zastanawiałem się, czy nie zgłosić sprawy na policję.
   - Mojej? – spytałam głupio. – Okej, nie odpowiadaj na to bezsensowne pytanie. Dlaczego chcesz to zrobić?
   - Będziesz bezpieczniejsza.
   Ktoś przy stoliku obok wybuchnął nagle głośnym śmiechem, został jednak szybko uciszony przez swojego kolegę.
   - Więc… dlaczego dopiero teraz?
   - Powiedzmy, że przejrzałem na oczy. – Uśmiechnął się niepewnie. – Myślałem, że sam cię ochronię, ale się przeliczyłem. A poza tym, policja uratuje także inne więzione dziewczyny.
   - Ja jestem jak najbardziej „za” – powiedziałam z uśmiechem.
   Upiłam łyka zamówionej wiśniowej coli i spojrzałam w kierunku kuchni. Byłam już głodna, a moje spaghetti widocznie wciąż się robiło.
   - Justin?
   - Hm?
   - Tak się zastanawiam… Dlaczego akurat ja? Dlaczego to mnie stamtąd wyciągnąłeś?
   Spojrzał mi prosto w oczy.
   - Byłaś taka przestraszona, a jednocześnie z całych sił próbowałaś zgrywać pewną siebie. Ta siła i… twoje oczy, Rose. Pewnie mówiło ci to już wielu facetów, ale w życiu takich nie widziałem. Są takie mądre i głębokie.
    Nikt mi tego jeszcze nie mówił.
   - Mi się nigdy nie podobały. Zawsze marzyłam o ciemnych, prawie czarnych tęczówkach. Takich, jak ma Julia.
   Prychnął.
   - Twoje oczy są dużo piękniejsze. Ryan kiedyś określił ich kolor jako zielono-niebiesko-szary – zaśmiał się. – A wiesz, jak ja go nazywam?
   - Jak? – spytałam.
   - Perłowy – odpowiedział. – Najpiękniejszy kolor na świecie.

8:13
   Obudził mnie zgrzyt klucza w zamku na dole oraz coraz wyraźniejsze, ożywione rozmowy. Usiadłam gwałtownie na łóżku i spojrzałam na Justina – on też właśnie się obudził i uważnie nasłuchiwał.
   - To twoja rodzina? – spytałam cicho.
   - Tak – wyszeptał przerażony, zerwał się z łóżka i zaczął się ubierać.
   Spojrzałam w lustro przymocowane do jasnej szafy. Byłam strasznie rozczochrana i miałam na sobie jedynie pogniecioną koszulkę i krótkie spodenki. Nie mogłam pokazać się komukolwiek w tym stanie.
   Szybko się przebrałam i przeczesałam włosy. Rodzina Justina na szczęście była na parterze i najwidoczniej nie miała na razie zamiaru wchodzić na górę.
   - Chodź – szepnął chłopak i chwycił mnie za rękę. Pociągnął mnie w kierunku schodów. Tętno mi przyspieszyło, bałam się jak jego rodzice na nas zareagują.
   - Cicho! – usłyszałam dziecięcy głosik dochodzący z salonu. Odruchowo się zatrzymaliśmy. – Słyszycie to? Ktoś tu jest.
   Spojrzałam przerażona na Justina. Zostaliśmy nakryci.
   Chłopak zacisnął wargi i pociągnął mnie na schody. Schodząc na parter, nie uważaliśmy już na to, aby być cicho – i tak wiedzieli o naszej obecności.
   Gdy byliśmy już dostatecznie nisko, wszyscy nas zauważyli. Siedzieli przy kuchennym blacie, pijąc herbatę, a w przedpokoju leżała ich duża, czarna walizka. Na ich twarzach pojawiło się zdezorientowanie, ulga i coś jeszcze, czego nie potrafiłam rozszyfrować.
   - Dzień dobry – wymamrotałam, nie za bardzo wiedząc co innego mogłabym powiedzieć.
   - Cześć – rzucił Justin niby od niechcenia i objął mnie w talii. – Przepraszamy, ż tak niespodziewanie…

***
Hej! Ten rozdział jest jak na mnie dość długi, z czego jestem bardzo dumna :)
Rose i Justin przyjechali do jego rodziców. Jak myślicie, jak na nich zareagują?
Komentujcie!  

sobota, 16 kwietnia 2016

Rozdział 14



Justin
   Dokładnie półtorej godziny później siedzieliśmy na pokładzie samolotu pierwszej klasy na lotnisku w Los Angeles. Ledwo udało mi się zarezerwować ten lot – marudziłem, prosiłem, ale w końcu pomogło jedno: pieniądze. Jak zawsze.
   Nie zaproponowałem tej pani z melodyjnym głosem zbyt wielkiej sumy, gdyż nie byłem pewien czy zdążymy na samolot, ale ona i tak się zgodziła. Może miała dziesiątkę dzieci do wykarmienia i każdy grosz się dla niej liczył? Nie wiedziałem i za bardzo mnie to nie obchodziło.
   Gdy wreszcie kupiłem te bilety, były dokładnie dwie godziny do wylotu, a my byliśmy zdezorientowani i niespakowani. W dodatku byłem już przyzwyczajony do podróżowania z dziewczynami – grzebią się, pakują cały swój dobytek, malują, przebierają, układają włosy. Ot, mała wada kobiet, którą trzeba po prostu zaakceptować.
   Byłem właśnie w swoim pokoju i pakowałem się do granatowej walizki, bez której od ponad pięciu lat nie wyobrażałem sobie dłuższego wyjazdu z domu. Faza „musi nam się udać” powoli mijała, ustępując miejsca fazie „nawet się nie wysilaj, i tak nie zdążycie”. Nienawidziłem takich momentów. Wtedy najprościej było się załamać i poddać. Najgorszym wrogiem dążenia do celów są wątpliwości.
   Postarałem się więc z całej siły odsunąć od siebie demotywujące myśli. Całe swoją uwagę chciałem skupić na składaniu ubrań, zaćmić mózg pakowaniem się. Kiedyś wychodziło mi to dużo prościej. Teraz po trzydziestu sekundach bawełniane t-shirty w mojej głowie zamieniły się w krótki, czteroliterowy wyraz.
   Rose
   Jak niewiele czasem potrzeba, aby o wszystkim zapomnieć i zatopić się w jednym, wyraźnym obrazie. Jak niewiele czasem potrzeba, aby wszystko przestało się liczyć – wszystko, poza jednym.
   Zostawiłem ją samą, dałem dużą, beżową walizkę. Zostawiłem ją samą, powiedziałem wszystko, chociaż miałem zamiar nie mówić nic.
   - Tu chodzi o mnie, prawda? – spytała. – Więc powinnam wiedzieć.
   - Niewiedza jest czasem błogosławieństwem – zauważyłem.
   - Nie dla ciebie. Chciałbyś bardzo mi powiedzieć, co nie?
   Podeszła do mnie sprytnym sposobem, miała rację. Nie lubiłem dźwigać wszystkiego na swoich barkach, być za wszystko odpowiedzialnym. Więc jej powiedziałem całą, kurwa, prawdę.
   Widziałem jej wyraz twarzy, który tak nieporadnie starała się przede mną ukryć. Bała się. I to cholernie mocno. A w momentach strachu człowiekowi może przyjść do głowy dokładnie wszystko.
   Ale ja i tak zostawiłem ją samą w pokoju.
   Szybko odrzuciłem na bok ubrania i wybiegłem ze swojej sypialni. Drzwi do jej pokoju były otwarte, więc nie zatrzymując się wpadłem do środka.
   Odbiłem się od czegoś miękkiego, jasne włosy przeleciały mi przed oczami. Moje oczy szybko zarejestrowały Rose upadającą na podłogę, wymachującą we wszystkie strony rękami i w ostatniej chwili ją złapałem oraz postawiłem do pionu.
   - Przepraszam – wymamrotałem.
   - Justin, co ty wyprawiasz? – zaśmiała się. – Rozumiem: to twój dom i możesz sobie po nim latać tak szybko jak tylko ci się zechce, ale to robi się niebezpieczne!
   Gdy tylko zobaczyłem, że dopisuje jej świetny humor, cały Stach momentalnie zniknął, ustępując miejsca uldze. Uśmiechnąłem się.
   - Wiem, sorry. Po prostu bałem się o ciebie.
   Jej twarz straciła pogodny wyraz.
   - Ja też się boję… ale to właściwie po to wyjeżdżamy, prawda? Żeby strach zniknął.
   On nigdy nie zniknie.
   Zastanawiałem się czy jej to powiedzieć, czy wyjawić jej w to, że nigdzie nie jest bezpieczna; gdy spojrzałem w jej jasne oczy zrozumiałem jednak, że ona dobrze o tym wie. Udawała niewinność przed samą sobą.
   - Tak, po to wyjeżdżamy. Bo w Kalifornii na razie nie jest bezpiecznie – potwierdziłem. – Okej, wracaj do pakowania, bo nie zdążymy na samolot.
   - Właściwie to kiedy na mnie wpadłeś, właśnie miałam zamiar do ciebie pójść i powiedzieć ci, że jestem już gotowa. – Wskazała na zasuniętą walizkę leżącą obok łóżka. – Mogę wychodzić.
   Nie powiem, zaskoczyła mnie.
   - Okej, ja będę gotowy za pięć minut.
   - To może wezmę coś do jedzenia? – zaproponowała. – Jakiś prowiant na drogę.
   - W porządku, weź jakieś owoce czy coś – rzuciłem na odchodnym i wróciłem biegiem do pokoju.
   Gdy już siedziałem na pokładzie samolotu, ogarnęło mnie cudowne uczucie – świadomość, że udało się, zdążyliśmy i już nie musimy się nigdzie spieszyć.
   Ach, kocham to uczucie szczęścia z idealnej, trwającej tyle co mrugnięcie okiem chwili. A po tym mrugnięciu orientujesz się, że tak naprawdę nie masz powodu do świętowania.
   Kiedy tylko dostałem telefon od Nathana, posypały się moje całe nadzieje na to, że dadzą wreszcie Rose spokój. Byli sprytniejsi niż mi się wydawało – nie szukali jej używając nowoczesnej technologii, do której hakerzy Nathana mieli pełny wgląd. Wyciągnęli od kogoś informacje na jej temat… ale od kogo? To mógł być każdy. Charlie, Ryan, Chris…
   Dobrze, że nikomu nie zdradziłem skąd Rose się u mnie wzięła.
   Ta cała sytuacja nie dawała mi spokoju, nie pozwalała mi odetchnąć. Byłem pod wielką presją, czułem że ciężar odpowiedzialności na moich barkach powoli zaczyna mnie przygniatać.
   Ale było warto.
   Było warto dla Rose.
   Spojrzałem na nią. Włosy miała spięte luźno na karku, a pojedyncze, nieco krótsze kosmyki opadały jej na twarz. Brwi miała ściągnięte, a całą swoją uwagę poświęciła na chłonięciu słów czarnowłosej stewardessy, która tłumaczyła zasady bezpieczeństwa.
   - Boisz się? – spytałem.
   - Nie – skłamała.
   Zignorowałem to.
   - Gdy ja leciałem samolotem po raz pierwszy (to było jakieś dziesięć lat temu; leciałem z Ryanem do jego kolegi na Florydę”, to też udawałem, że cały ten lot obchodzi mnie tyle co jazda na lotnisko. A tak naprawdę panicznie się bałem.
   Uśmiechnęła się do mnie jak do dziecka.
   - Nie martw się, kiedy samolot wystartuje nie będę się drzeć…
   - Ejże, ja wcale nie krzyczałem!
   -… po prostu nigdy jeszcze nie latałam. Myślę, że każdy człowiek choć trochę boi się tego, czego nie zna. Każdy obawia się pierwszych razów.
   - Masz rację – potwierdziłem, przypominając sobie swój pierwszy seks. Zrobiłem to w wieku zaledwie piętnastu lat ze starszą koleżanką z osiedla, Daisy. Była jedną z tych „bardziej obcykanych w tych sprawach”, przez co byłem bardzo zestresowany, że okażę się gorszy od jej poprzednich chłopaków. Daisy oczywiście nie miała pojęcia, że byłem prawiczkiem i była święcie przekonana że ja też jestem już doświadczony . A skończyło się oczywiście na tym, że doszedłem po niecałych dwóch minutach. Do dziś pamiętam jak mi było wstyd, a słowa którymi mnie pożegnała mocno i nieodwracalnie wbiły się w umysł tego drobnego piętnastolatka, z jeszcze dziecięcym głosikiem, którym kiedyś zwykłem być. Stała oparta o framugę drzwi, z ciemnymi lokami opadającymi seksownie na jedną stronę oraz lekko zsuniętą koszulką, odsłaniającą nieco zbyt wiele i powiedziała: to był najgorszy seks mojego życia. Jej cholernego, siedemnastoletniego życia.
   Dopiero później zauważyłem, że ona też była w tym beznadziejna, chociaż to nie był jej pierwszy raz. Najgorsza dziewczyna z jaką kiedykolwiek spałem. Gdybym ją teraz spotkał, chętnie bym jej to wygarnął. Bardzo chętnie.
   Samolot zaczął jechać na pas startowy. Zestresowana Rose zacisnęła wargi i odgarnęła niesforne kosmyki włosów za ucho. Ścisnąłem mocno jej dłoń, aby dodać jej otuchy. Dziewczyna popatrzyła na mnie swymi jasnymi oczami i uśmiechnęła się delikatnie.
   W tym spojrzeniu można było się utopić.
   - Dziękuję – wyszeptała. – Za to, że jesteś.
   Nachyliłem się i pocałowałem ją w czoło.
   - Tu jest moje miejsce – powiedziałem.
   I w tym momencie coś do mnie dotarło.
   Gdy tylko zobaczyłem Rose po raz pierwszy, od razu mnie oczarowała. Swoimi oczami o niezidentyfikowanym kolorze, delikatnością i przede wszystkim swoim sposobem bycia. Zdawałem sobie sprawę, że ona nigdy ze mną nie będzie – w swoim życiu przeszła za dużą traumę, aby pakować się w związek. I właśnie gdy zacząłem oswajać się z myślą, że na zawsze pozostaniemy jedynie przyjaciółmi, ona poprosiła mnie o pocałunek.
   I wtedy wpadłem po uszy.
   Teraz, zaledwie dwie godziny po tym pocałunku, czułem się o wiele dojrzalszy – jakby dopiero teraz, w wieku 21 lat, moja psychika przekroczyła granicę dzieciństwa i dorosłości. Czułem się niezwykle mocny, pewny i odpowiedzialny. Odpowiedzialny za Rose.
   Kiedy postanowiłem, że będę próbował zniszczyć tych ludzi, którzy ją wykorzystywali w pojedynkę (czyt. za pomocą ludzi Nathana), myślałem że jest to czyn bohaterski. Dopiero teraz zauważyłem, że decydując się na to byłem tak naprawdę tchórzem. Pierdoloną ciotą.
   Rose nigdy nie będzie bezpieczna, jeśli będzie chroniona tylko przez nielegalną grupę ludzi. Wprawdzie bardzo wykwalifikowaną i doświadczoną grupę ludzi, jednak z ograniczonymi możliwościami.
   Po drugie, jeśli to tak dalej pójdzie, Rose nie może być wciąż nieobecna w życiu społecznym – jak sama zadecydowała, na Alasce pójdzie do szkoły. A co, jeżeli jakiś kolega z klasy chociażby z czystego przypadku wpisałby „Rose Madison” w Google? Nie uwierzyłbym, gdyby nie wyskoczyły propozycje artykułów o zaginionej siedem lat temu dziewczynce. Potem pewnie dowiedziałaby się policja i zaczęłaby węszyć, zadawać pytania typu: Czemu nie powiadomiłaś nas o tej agencji, w której byłaś więziona? Dlaczego mieszkasz u tego pana, a nie u siostry? Czy on cię… (w tym momencie ściszaliby pewnie głos, szukając odpowiedniego słowa) hm… wykorzystuje?
   Teraz na te pytania łatwo by było odpowiedzieć, bo od jej uratowania minęło zaledwie pół miesiąca.
   -Och, panie władzo, powiadamiam policję dopiero teraz o odnalezieniu Rose Madison, bo bałem się z początku komukolwiek o tym powiedzieć… Ona też nie chciała tego zgłaszać, obawiała się że przez to się zemszczą. Oni są sprytni, wie pan. Mogliby ją łatwo odnaleźć. Nie potrafiliśmy jednak usiedzieć zbyt długo w milczeniu, bo gdy tylko myśleliśmy o tych innych wykorzystywanych dziewczynach, czuliśmy wielkie poczucie winy, że nic z tym nie robimy. Ach, pyta się pan o to, czemu Rose mieszka u mnie? Boimy się, że jeśli mieszkałaby u siostry, szybko by ją namierzono.
   Uśmiechnąłem się na myśl o tych niewinnych kłamstwach, które pewnie powiedziałbym policji. To nie mogło się nie udać. Dlaczego więc jeszcze nie zgłosiłem tej sprawy? Usprawiedliwiałem to przed samym sobą tym, że robię to ze względu na bezpieczeństwo Rose.
   Pff… Gówno prawda.
   Gdyby sprawą zajęła się policja, dziewczyna byłaby bezpieczniejsza niż kiedykolwiek. Powód mojego milczenia był dużo mniej altruistyczny – martwiłem się o własne dupsko i dopiero teraz sobie to uświadomiłem.
   Policja zadawałaby mnóstwo pytań i tylko kwestią czasu byłoby odkrycie osoby Dana Rodricka – faceta, którym jestem gdy tylko nie chcę zostać rozpoznany. I nie chodziło tutaj o spokojny wyjazd na wakacje. Dan Rodrick i policja – to nie mogło się dobrze skończyć.
   Gdy samolot zaczął się rozpędzać, Rose mocniej ścisnęła moją dłoń. Potrzebowała mnie – tak samo, jak ja potrzebowałem jej. Miałem rację. Tu było moje miejsce na ziemi.
   I w tym momencie uświadomiłem sobie, że ona zasługuje na coś więcej. Na coś, na co czekała przez ostatnie siedem, długich lat – na bezpieczeństwo. Nie pozwolę durnemu Danowi Rodrickowi stać na drodze do jej szczęścia.
   Niech mnie wsadzą. Niech robią ze mną co im się żywnie podoba.
   Tak długo, jak Rose będzie bezpieczna.

***
Hej!
Tak wiem, w tekście pojawił się błąd merytoryczny: Rose nie ma dokumentów, więc jakim cudem mogła lecieć samolotem? Musicie mi to jednak wybaczyć, bo ten lot był dla mnie zbyt ważny, aby zamienić go na cokolwiek innego :(
To pierwszy rozdział pisany tylko i wyłącznie z perspektywy Justina. Co o nim sądzicie? Napiszcie w komentarzach!