Rose
Co ja do niego czuję?
To pytanie nie pozwalało mi zasnąć. Przewracałam się w łóżku od półtorej godziny, próbując znaleźć na nie odpowiedź. Ta jednak wciąż pozostawała tajemnicą.
Ułożyłam sobie w głowie wykres stopni znajomości. Punkt pierwszy- nieznajomość. Z pewnością już dawno zakończyliśmy ten etap. Znajomość- takie coś może łączyć mnie z osobą, z którą zamieniłam w swoim życiu zaledwie kilka zdań. Definitywnie odpada. Podobnie było z koleżeństwem: kolegą może być na przykład Chris, ale nie Justin.
Przyjaźń.
Nasze relacje z pewnością były już na tym poziomie. Chłopak zawsze mi pomagał, wspierał mnie, bronił...
Miłość.
Na pewno go kochałam. Nie miałam jednak pojęcia czy jak brata czy kogoś więcej. Czym różni się miłość przyjacielska od miłości romantycznej? Byłabym gotowa obronić go własnym ciałem, zrobić wszystko aby tylko był szczęśliwy.
Czy tak nie zachowywałby się także przyjaciel?
Przypomniałam sobie czasy, gdy byłam jeszcze żyjącą najzwyczajniejszym w świecie życiem ośmiolatki dziewczynką. Miałam wtedy starszego o dwa lata kolegę, Louisa. Traktował mnie jak swoją młodszą siostrę, a ja zawsze go podziwiałam. W moich ośmioletnich oczach wyglądał na bardzo dorosłą i doświadczoną osobę.
Pewnego dnia jedna z moich koleżanek spytała się, czy Louis jest moim chłopakiem. Obraziłam się na nią, uważając że to głupie. Jednak od tego momentu zaczęłam się zastanawiać nad tym, co by było gdyby miała rację... z każdymi takimi przemyśleniami wydawało mi się, że coraz bardziej tego pragnę. Gdy byłam obok niego, nie potrafiłam się na niczym skupić, sam zauważył że wciąż chodzę rozkojarzona. Bałam się tego, że go kocham.
Swoimi wątpliwościami podzieliłam się z przyjaciółką, Lucy. Dziewczynka rozwiązała mój problem jednym pytaniem. Usiadła wtedy na przeciwko mnie na łóżku, położyła ręce na kolanach i zapytała: "Chciałabyś się z nim całować?". Wyobraziłam sobie tę scenę i od razu się skrzywiłam. "Fuj, oczywiście że nie", odpowiedziałam. "Więc nie jesteś zakochana", stwierdziła Lucy.
Teraz zadałam sobie to samo pytanie.
Czy chciałabyś pocałować Justina?
To nie musiał być właściwy sposób na odróżnienie przyjaźni od miłości. Wymyśliła go przecież dziewięć lat temu niedoświadczona w sprawach sercowych ośmiolatka. Gdyby to pytanie potrafiło rozwiać wszelkie wątpliwości pt. "Chyba zakochałam się w swoim najlepszym przyjacielu", życie byłoby banalnie proste. Pakuj się dalej w to gówno lub wyjdź zanim będzie za późno.
Jednak odpowiedź brzmiała "tak".
Chciałabym go pocałować.
Cholernie mocno.
To chyba musiało o czymś świadczyć... prawda?
Byłam sama w środku lasu.
Zaczęłam rozglądać się dookoła, jednak z każdej strony wyglądał on identycznie. Serce mi przyspieszyło. Ruszyłam powoli przed siebie, z każdym krokiem lustrując otoczenie.
Po chwili zorientowałam się, że nie szukam wyjścia.
Szukam Justina.
Nagle usłyszałam skrzypienie liści gdzieś daleko za mną i czyjś przyspieszony oddech.
- Justin? - wyszeptałam, odwracając się pospiesznie. Z przerażeniem rozglądałam się dookoła, nasłuchując uważnie.
Ktoś wybiegł zza drzewa. To była dziewczyna, byłam pewna że gdzieś ją już kiedyś widziałam. Myślałam, że biegnie do mnie, jednak ta nie zwróciła prawie uwagi na to że tu jestem. Ona nikogo nie goniła.
Ona przed kimś uciekała.
W krwi skoczyła mi adrenalina, instynktownie rzuciłam się za nią.
- Gdzie biegniesz?! - wrzasnęłam po chwili, uświadamiając sobie absurd tej sytuacji.
Spacerujesz sobie po lesie, widzisz biegnącą dziewczynę. Nie pytasz się jej co się stało, dlaczego biegnie. Biegniesz za nią, bo w końcu czemu nie? Przecież żaden normalny człowiek nie biega sobie w lesie dla relaksu, wszyscy uciekają przed wściekłymi niedźwiedziami grizzly.
- Uciekaj! - usłyszałam w odpowiedzi.
Krew uderzyła mi do głowy, serce zaczęło szybciej bić.
Czyli nie jest na porannym joggingu.
Na szczęście byłam bardzo dobra w bieganiu, szybko ją dogoniłam. Nagle żołądek podszedł mi do gardła, przypomniałam sobie o czymś.
O kimś.
- Widziałaś Justina? - spytałam zdyszana.
Na pewno wszyscy na świecie, szczególnie ta przypadkowa dziewczyna, wiedzą o kogo ci chodzi, Rose,
- Na nich już za późno. Trzeba zapomnieć. Trzeba uciekać zanim tu dotrze - wyszeptała przerażona.
- Co? - zapytałam drżącym głosem.
- TO - odpowiedziała, jakby to wszystko wyjaśniała.
Nieważne. Nie to mnie teraz interesowało.
- Justin tam jest?
- Nikt nie przeżyje. To dosięga wszystkich, nie ma ratunku.
Dziewczyna była na skraju szaleństwa. Drążąc temat prowadziłam ją do niego jeszcze bliżej, ale ja MUSIAŁAM poznać odpowiedź.
- A Justin? Przypomnij sobie, błagam: 21 lat, dłu...
- Kurwa, dziewczyno! - wrzasnęła, zatrzymując się. - Jego już nie ma! Pogódź się z tym do cholery!
Stanęłam w miejscu i pozwoliłam jej biec dalej samej. Straciłam całą motywację do ratowania siebie. Nie potrafiłam tego robić wiedząc, że Justin jest w niebezpieczeństwie.
Mogłam umrzeć.
Kurwa, co się dzieje.
Rzuciłam się w drugą stronę. Musiałam do niego dotrzeć, musiałam dać z siebie wszystko.
Lub zginąć.
- Szukasz kogoś?
Na widok małej dziewczynki zatrzymałam się gwałtownie. Mogła mi pomóc.
- Tak, szukam.
Przechyliła swoją drobną główkę otoczoną jasnymi lokami i wianek na jej skroni opadł nieco do tyłu. Szybkim ruchem poprawiła go i gestem zachęciła mnie do mówienia.
- Widziałaś może chłopaka z...
- Justina Biebera? - spytała przyjaźnie.
- Tak, właśnie! - wykrzyknęłam zaskoczona, że ta dziewczynka go kojarzy. - Skąd go znasz?
- Znam tutaj każdego - uśmiechnęła się. - A Melanie Madison? Chcesz ją zobaczyć?
- Później. Najpierw zaprowadź mnie do Justina.
- W porządku. Chodź ze mną to niedaleko.
Dziewczynka chwyciła mnie za rękę i ruszyłyśmy przed siebie.
- Jak ci na imię? - spytała.
- Rose. A ty jak się nazywasz?
Uśmiechnęła się.
- Ever. Na imię mi Ever.
- Och... ładnie- stwierdziłam.
- Dziękuję.
- Ym... Ever, a co tak...
- Shh... - uciszyła mnie. - Jesteśmy na miejscu.
- Już?
- Ze mną nigdy nie podróżuje się długo.
Serce mi przyspieszyło, gdzieś tutaj był Justin. Zaczęłam nerwowo rozglądać się dookoła. Wszędzie były jednak same drzewa.
- Gdzie on jest? - spytałam zniecierpliwiona.
- Czeka na ciebie. Za tym drzewem - powiedziała, kładąc dziecięcą dłoń na grubym konarze.
- Dziękuję - mruknęłam i rzuciłam się do przodu, aby jak najszybciej się z nim spotkać.
Rzeczywiście, on tam był. Widziałam jego rękę, dziewczynka mnie nie okłamała. Czekał na mnie. Z serca opadł mi wielki ciężar.
Lecz w tym momencie ujrzałam go całego.
I poczułam, że umieram.
Otworzyłam gwałtownie oczy. Przez wielkie okno wpadało do mojego pokoju blade światło księżyca, wyraźnie nie zwiastując bliskiego nadejścia wschodu. Spojrzałam na zegarek - rzeczywiście, nie myliłam się, była dopiero 1:36.
Nie miałam pojęcia kiedy zasnęłam, ale wiedziałam że już nie zmrużę oka. Serce mocno kołatało mi w klatce piersiowej, a krew głośno pulsowała w uszach. Bałam się, koszmary były moim najgorszym lękiem. Po nich zwykle zawijałam się w kołdrę i nie poruszałam się przerażona aż do rana, uważnie nasłuchując i obserwując otoczenie. Dopiero gdy czułam na swoim ciele opiekuńcze promienie słoneczne, odważałam się zamknąć oczy i odpłynąć.
Tym razem było sto razy gorzej. Przed oczami wciąż miałam siną, martwą twarz Justina z lekko rozchylonymi wargami i szeroko otwartymi powiekami. Prześladował mnie obraz jego ciała powiewającego na wietrze, trzymającego się dzięki mocnej linie na gałęzi starego drzewa. To utrudniało mi oddychanie.
Nie łatwo było mnie przerazić. Nie byłam typem dziewczyny mdlejącej na widok krwi i wrzeszczącej na horrorach. Mimo to... ten Justin... martwy Justin...
To tylko sen...
Nie. To najgorszy koszmar mojego życia.
W dodatku tak realny...
Przyjdź do mnie, jeśli tylko będziesz mnie potrzebować.
Potrzebowałam go cholernie mocno. Musiałam sprawdzić, czy to na pewno tylko sen, czy on nie wisi pod jakimś drzewem w jakimś chorym lesie.
Tak. Porwała go mała dziewczynka i powiesiła, kurwa, pod domem.
Moje podejrzenia nie miały żadnego sensu. Więc dlaczego nie mogłam tu zostać, przykryć się prześcieradłem pod samą szyję i spróbować zasnąć?
Potrzebowałam go. Po prostu. Musiałam ujrzeć jego twarz, poczuć jego dotyk, usłyszeć jego głos...
Wstałam z łóżka i cicho podeszłam do jego pokoju. Drzwi nie były zamknięte, więc rozchyliłam je tylko na tyle, aby się w nich zmieścić i przedostałam się do środka.
Leżał na swoim ogromnym łóżku w bałaganie prześcieradeł i poduszek. Był w połowie odkryty, ubrany w czarne bokserki i biały t-shirt. Rozczochrane włosy słodko osłaniały mu zamknięte oczy, a jego klatka piersiowa unosiła się i opadała.
To było głupie, wiem, ale odetchnęłam z ulgą.
On żyje.
Justin
Położyłem dłoń na jej plecach i przyciągnąłem bliżej do siebie. Zatopiłem w twarz w jej gęstych włosach i zacząłem składać na szyi dziewczyny delikatne pocałunki.
- Justin... - szepnęła.
- Hm?...
- Justin? - powtórzyła głośniej.
To się dzieje naprawdę.
Obudziłem się. Jak zawsze w najlepszym momencie snu.
A raczej ktoś mnie obudził.
Przetarłem zaspane oczy i uniosłem się na ramionach. Ktoś stał w drzwiach mojego pokoju.
- Rose? - wyszeptałem.
- Ja - odpowiedziała postać.
- Chodź tu - poklepałem miejsce obok siebie na łóżku.
Dziewczyna podeszła nieśmiało i usiadła na skraju materaca.
- Coś się stało? - spytałem.
- Śniło mi się coś strasznego - wyjaśniła drżącym głosem.
- Co takiego?
Rose przełknęła ślinę.
- Byłam w lesie... i tam była jakaś dziewczynka która wypowiadała się jakby żyła w XIX wieku...
- Rzeczywiście przerażające - stwierdziłem, kręcąc z poważaniem głową.
Rose wywróciła oczami.
- Jeszcze nie skończyłam.
- Sorry. Kontynuuj.
- I było jeszcze drzewo...
Nie mogłem się powstrzymać.
- Drzewo w lesie?! - wykrzyknąłem, udając zaskoczonego.
- Justin...
Uniosłem ręce w obronnym geście.
- Okej, już nie będę!
- I tam byłeś ty. Martwy. Wisiałeś na tym drzewie.
- Byłem nabity na gałąź?
- Nie, nie byłeś - westchnęła. - Aż takiej wyobraźni to ja nie mam. Ale nie rozumiesz, to było przerażające. I ja... boję się, że to może stać się naprawdę. Przecież to nie jest aż tak nieprawdopodobne.
- Obiecuję, że nie dam się powiesić XIX-wiecznej dziewczynce - przysiągłem, kładąc uroczyście rękę na sercu.
- Dzięki - wyszeptała, smętnie spuszczając głowę.
Nie o to jej chodziło i dobrze to widziałem. Po co dziewczyna przychodzi do mojego pokoju w środku nocy? No chyba nie do cholery po to, żebym jej obiecał, że nie dam się zabić małej dziewczynce.
- Chodź tu - powiedziałem, klepiąc miejsce obok siebie na łóżku. - U siebie nie zaśniesz.
Rose uśmiechnęła się delikatnie i wsunęła pod przykrycie obok mnie. Mimo wszystko wciąż była spięta, więc otoczyłem ją ramieniem.
Momentalnie się rozluźniła.
Czuła się bezpiecznie.
Bezpiecznie w moich ramionach.
Potrzebowała mnie, to sprawiało że byłem szczęśliwy.
- Kiedyś przyśniło mi się, że zjadł mnie kot - powiedziałem, pragnąc dodać jej otuchy.
- Naprawdę? - zaśmiała się cicho.
- Taa... od tamtego momentu nienawidzę kotów.
- Właśnie, musimy się zająć Harrym. Ostatnio znowu widziałam go w ogrodzie - stwierdziła po chwili i ziewnęła.
- Harry? - zdziwiłem się. - To ten kot o którym mi mówiłaś?
- Yhm.
- Ostatnio go widziałem. A raczej ją.
- Harry to samica? - spytała zawiedziona.
- Tak.
- Ale niech zostanie "Harry", dobrze? - zaproponowała sennym głosem.
- W porządku. Niech będzie Mrs Harry - zgodziłem się z uśmiechem.
Rose zaczynała już powoli odpływać, jednak mi nie chciało się spać. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że trzymam ją w ramionach.
To pytanie nie pozwalało mi zasnąć. Przewracałam się w łóżku od półtorej godziny, próbując znaleźć na nie odpowiedź. Ta jednak wciąż pozostawała tajemnicą.
Ułożyłam sobie w głowie wykres stopni znajomości. Punkt pierwszy- nieznajomość. Z pewnością już dawno zakończyliśmy ten etap. Znajomość- takie coś może łączyć mnie z osobą, z którą zamieniłam w swoim życiu zaledwie kilka zdań. Definitywnie odpada. Podobnie było z koleżeństwem: kolegą może być na przykład Chris, ale nie Justin.
Przyjaźń.
Nasze relacje z pewnością były już na tym poziomie. Chłopak zawsze mi pomagał, wspierał mnie, bronił...
Miłość.
Na pewno go kochałam. Nie miałam jednak pojęcia czy jak brata czy kogoś więcej. Czym różni się miłość przyjacielska od miłości romantycznej? Byłabym gotowa obronić go własnym ciałem, zrobić wszystko aby tylko był szczęśliwy.
Czy tak nie zachowywałby się także przyjaciel?
Przypomniałam sobie czasy, gdy byłam jeszcze żyjącą najzwyczajniejszym w świecie życiem ośmiolatki dziewczynką. Miałam wtedy starszego o dwa lata kolegę, Louisa. Traktował mnie jak swoją młodszą siostrę, a ja zawsze go podziwiałam. W moich ośmioletnich oczach wyglądał na bardzo dorosłą i doświadczoną osobę.
Pewnego dnia jedna z moich koleżanek spytała się, czy Louis jest moim chłopakiem. Obraziłam się na nią, uważając że to głupie. Jednak od tego momentu zaczęłam się zastanawiać nad tym, co by było gdyby miała rację... z każdymi takimi przemyśleniami wydawało mi się, że coraz bardziej tego pragnę. Gdy byłam obok niego, nie potrafiłam się na niczym skupić, sam zauważył że wciąż chodzę rozkojarzona. Bałam się tego, że go kocham.
Swoimi wątpliwościami podzieliłam się z przyjaciółką, Lucy. Dziewczynka rozwiązała mój problem jednym pytaniem. Usiadła wtedy na przeciwko mnie na łóżku, położyła ręce na kolanach i zapytała: "Chciałabyś się z nim całować?". Wyobraziłam sobie tę scenę i od razu się skrzywiłam. "Fuj, oczywiście że nie", odpowiedziałam. "Więc nie jesteś zakochana", stwierdziła Lucy.
Teraz zadałam sobie to samo pytanie.
Czy chciałabyś pocałować Justina?
To nie musiał być właściwy sposób na odróżnienie przyjaźni od miłości. Wymyśliła go przecież dziewięć lat temu niedoświadczona w sprawach sercowych ośmiolatka. Gdyby to pytanie potrafiło rozwiać wszelkie wątpliwości pt. "Chyba zakochałam się w swoim najlepszym przyjacielu", życie byłoby banalnie proste. Pakuj się dalej w to gówno lub wyjdź zanim będzie za późno.
Jednak odpowiedź brzmiała "tak".
Chciałabym go pocałować.
Cholernie mocno.
To chyba musiało o czymś świadczyć... prawda?
Byłam sama w środku lasu.
Zaczęłam rozglądać się dookoła, jednak z każdej strony wyglądał on identycznie. Serce mi przyspieszyło. Ruszyłam powoli przed siebie, z każdym krokiem lustrując otoczenie.
Po chwili zorientowałam się, że nie szukam wyjścia.
Szukam Justina.
Nagle usłyszałam skrzypienie liści gdzieś daleko za mną i czyjś przyspieszony oddech.
- Justin? - wyszeptałam, odwracając się pospiesznie. Z przerażeniem rozglądałam się dookoła, nasłuchując uważnie.
Ktoś wybiegł zza drzewa. To była dziewczyna, byłam pewna że gdzieś ją już kiedyś widziałam. Myślałam, że biegnie do mnie, jednak ta nie zwróciła prawie uwagi na to że tu jestem. Ona nikogo nie goniła.
Ona przed kimś uciekała.
W krwi skoczyła mi adrenalina, instynktownie rzuciłam się za nią.
- Gdzie biegniesz?! - wrzasnęłam po chwili, uświadamiając sobie absurd tej sytuacji.
Spacerujesz sobie po lesie, widzisz biegnącą dziewczynę. Nie pytasz się jej co się stało, dlaczego biegnie. Biegniesz za nią, bo w końcu czemu nie? Przecież żaden normalny człowiek nie biega sobie w lesie dla relaksu, wszyscy uciekają przed wściekłymi niedźwiedziami grizzly.
- Uciekaj! - usłyszałam w odpowiedzi.
Krew uderzyła mi do głowy, serce zaczęło szybciej bić.
Czyli nie jest na porannym joggingu.
Na szczęście byłam bardzo dobra w bieganiu, szybko ją dogoniłam. Nagle żołądek podszedł mi do gardła, przypomniałam sobie o czymś.
O kimś.
- Widziałaś Justina? - spytałam zdyszana.
Na pewno wszyscy na świecie, szczególnie ta przypadkowa dziewczyna, wiedzą o kogo ci chodzi, Rose,
- Na nich już za późno. Trzeba zapomnieć. Trzeba uciekać zanim tu dotrze - wyszeptała przerażona.
- Co? - zapytałam drżącym głosem.
- TO - odpowiedziała, jakby to wszystko wyjaśniała.
Nieważne. Nie to mnie teraz interesowało.
- Justin tam jest?
- Nikt nie przeżyje. To dosięga wszystkich, nie ma ratunku.
Dziewczyna była na skraju szaleństwa. Drążąc temat prowadziłam ją do niego jeszcze bliżej, ale ja MUSIAŁAM poznać odpowiedź.
- A Justin? Przypomnij sobie, błagam: 21 lat, dłu...
- Kurwa, dziewczyno! - wrzasnęła, zatrzymując się. - Jego już nie ma! Pogódź się z tym do cholery!
Stanęłam w miejscu i pozwoliłam jej biec dalej samej. Straciłam całą motywację do ratowania siebie. Nie potrafiłam tego robić wiedząc, że Justin jest w niebezpieczeństwie.
Mogłam umrzeć.
Kurwa, co się dzieje.
Rzuciłam się w drugą stronę. Musiałam do niego dotrzeć, musiałam dać z siebie wszystko.
Lub zginąć.
- Szukasz kogoś?
Na widok małej dziewczynki zatrzymałam się gwałtownie. Mogła mi pomóc.
- Tak, szukam.
Przechyliła swoją drobną główkę otoczoną jasnymi lokami i wianek na jej skroni opadł nieco do tyłu. Szybkim ruchem poprawiła go i gestem zachęciła mnie do mówienia.
- Widziałaś może chłopaka z...
- Justina Biebera? - spytała przyjaźnie.
- Tak, właśnie! - wykrzyknęłam zaskoczona, że ta dziewczynka go kojarzy. - Skąd go znasz?
- Znam tutaj każdego - uśmiechnęła się. - A Melanie Madison? Chcesz ją zobaczyć?
- Później. Najpierw zaprowadź mnie do Justina.
- W porządku. Chodź ze mną to niedaleko.
Dziewczynka chwyciła mnie za rękę i ruszyłyśmy przed siebie.
- Jak ci na imię? - spytała.
- Rose. A ty jak się nazywasz?
Uśmiechnęła się.
- Ever. Na imię mi Ever.
- Och... ładnie- stwierdziłam.
- Dziękuję.
- Ym... Ever, a co tak...
- Shh... - uciszyła mnie. - Jesteśmy na miejscu.
- Już?
- Ze mną nigdy nie podróżuje się długo.
Serce mi przyspieszyło, gdzieś tutaj był Justin. Zaczęłam nerwowo rozglądać się dookoła. Wszędzie były jednak same drzewa.
- Gdzie on jest? - spytałam zniecierpliwiona.
- Czeka na ciebie. Za tym drzewem - powiedziała, kładąc dziecięcą dłoń na grubym konarze.
- Dziękuję - mruknęłam i rzuciłam się do przodu, aby jak najszybciej się z nim spotkać.
Rzeczywiście, on tam był. Widziałam jego rękę, dziewczynka mnie nie okłamała. Czekał na mnie. Z serca opadł mi wielki ciężar.
Lecz w tym momencie ujrzałam go całego.
I poczułam, że umieram.
Otworzyłam gwałtownie oczy. Przez wielkie okno wpadało do mojego pokoju blade światło księżyca, wyraźnie nie zwiastując bliskiego nadejścia wschodu. Spojrzałam na zegarek - rzeczywiście, nie myliłam się, była dopiero 1:36.
Nie miałam pojęcia kiedy zasnęłam, ale wiedziałam że już nie zmrużę oka. Serce mocno kołatało mi w klatce piersiowej, a krew głośno pulsowała w uszach. Bałam się, koszmary były moim najgorszym lękiem. Po nich zwykle zawijałam się w kołdrę i nie poruszałam się przerażona aż do rana, uważnie nasłuchując i obserwując otoczenie. Dopiero gdy czułam na swoim ciele opiekuńcze promienie słoneczne, odważałam się zamknąć oczy i odpłynąć.
Tym razem było sto razy gorzej. Przed oczami wciąż miałam siną, martwą twarz Justina z lekko rozchylonymi wargami i szeroko otwartymi powiekami. Prześladował mnie obraz jego ciała powiewającego na wietrze, trzymającego się dzięki mocnej linie na gałęzi starego drzewa. To utrudniało mi oddychanie.
Nie łatwo było mnie przerazić. Nie byłam typem dziewczyny mdlejącej na widok krwi i wrzeszczącej na horrorach. Mimo to... ten Justin... martwy Justin...
To tylko sen...
Nie. To najgorszy koszmar mojego życia.
W dodatku tak realny...
Przyjdź do mnie, jeśli tylko będziesz mnie potrzebować.
Potrzebowałam go cholernie mocno. Musiałam sprawdzić, czy to na pewno tylko sen, czy on nie wisi pod jakimś drzewem w jakimś chorym lesie.
Tak. Porwała go mała dziewczynka i powiesiła, kurwa, pod domem.
Moje podejrzenia nie miały żadnego sensu. Więc dlaczego nie mogłam tu zostać, przykryć się prześcieradłem pod samą szyję i spróbować zasnąć?
Potrzebowałam go. Po prostu. Musiałam ujrzeć jego twarz, poczuć jego dotyk, usłyszeć jego głos...
Wstałam z łóżka i cicho podeszłam do jego pokoju. Drzwi nie były zamknięte, więc rozchyliłam je tylko na tyle, aby się w nich zmieścić i przedostałam się do środka.
Leżał na swoim ogromnym łóżku w bałaganie prześcieradeł i poduszek. Był w połowie odkryty, ubrany w czarne bokserki i biały t-shirt. Rozczochrane włosy słodko osłaniały mu zamknięte oczy, a jego klatka piersiowa unosiła się i opadała.
To było głupie, wiem, ale odetchnęłam z ulgą.
On żyje.
Justin
Położyłem dłoń na jej plecach i przyciągnąłem bliżej do siebie. Zatopiłem w twarz w jej gęstych włosach i zacząłem składać na szyi dziewczyny delikatne pocałunki.
- Justin... - szepnęła.
- Hm?...
- Justin? - powtórzyła głośniej.
To się dzieje naprawdę.
Obudziłem się. Jak zawsze w najlepszym momencie snu.
A raczej ktoś mnie obudził.
Przetarłem zaspane oczy i uniosłem się na ramionach. Ktoś stał w drzwiach mojego pokoju.
- Rose? - wyszeptałem.
- Ja - odpowiedziała postać.
- Chodź tu - poklepałem miejsce obok siebie na łóżku.
Dziewczyna podeszła nieśmiało i usiadła na skraju materaca.
- Coś się stało? - spytałem.
- Śniło mi się coś strasznego - wyjaśniła drżącym głosem.
- Co takiego?
Rose przełknęła ślinę.
- Byłam w lesie... i tam była jakaś dziewczynka która wypowiadała się jakby żyła w XIX wieku...
- Rzeczywiście przerażające - stwierdziłem, kręcąc z poważaniem głową.
Rose wywróciła oczami.
- Jeszcze nie skończyłam.
- Sorry. Kontynuuj.
- I było jeszcze drzewo...
Nie mogłem się powstrzymać.
- Drzewo w lesie?! - wykrzyknąłem, udając zaskoczonego.
- Justin...
Uniosłem ręce w obronnym geście.
- Okej, już nie będę!
- I tam byłeś ty. Martwy. Wisiałeś na tym drzewie.
- Byłem nabity na gałąź?
- Nie, nie byłeś - westchnęła. - Aż takiej wyobraźni to ja nie mam. Ale nie rozumiesz, to było przerażające. I ja... boję się, że to może stać się naprawdę. Przecież to nie jest aż tak nieprawdopodobne.
- Obiecuję, że nie dam się powiesić XIX-wiecznej dziewczynce - przysiągłem, kładąc uroczyście rękę na sercu.
- Dzięki - wyszeptała, smętnie spuszczając głowę.
Nie o to jej chodziło i dobrze to widziałem. Po co dziewczyna przychodzi do mojego pokoju w środku nocy? No chyba nie do cholery po to, żebym jej obiecał, że nie dam się zabić małej dziewczynce.
- Chodź tu - powiedziałem, klepiąc miejsce obok siebie na łóżku. - U siebie nie zaśniesz.
Rose uśmiechnęła się delikatnie i wsunęła pod przykrycie obok mnie. Mimo wszystko wciąż była spięta, więc otoczyłem ją ramieniem.
Momentalnie się rozluźniła.
Czuła się bezpiecznie.
Bezpiecznie w moich ramionach.
Potrzebowała mnie, to sprawiało że byłem szczęśliwy.
- Kiedyś przyśniło mi się, że zjadł mnie kot - powiedziałem, pragnąc dodać jej otuchy.
- Naprawdę? - zaśmiała się cicho.
- Taa... od tamtego momentu nienawidzę kotów.
- Właśnie, musimy się zająć Harrym. Ostatnio znowu widziałam go w ogrodzie - stwierdziła po chwili i ziewnęła.
- Harry? - zdziwiłem się. - To ten kot o którym mi mówiłaś?
- Yhm.
- Ostatnio go widziałem. A raczej ją.
- Harry to samica? - spytała zawiedziona.
- Tak.
- Ale niech zostanie "Harry", dobrze? - zaproponowała sennym głosem.
- W porządku. Niech będzie Mrs Harry - zgodziłem się z uśmiechem.
Rose zaczynała już powoli odpływać, jednak mi nie chciało się spać. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że trzymam ją w ramionach.
***
Hej!
Tak, wiem, w rozdziale nic się nie dzieje. W planach miałam zrobić dużo więcej, ale pisząc za bardzo skupiłam się na śnie (kocham takie fantastyczne i tajemnicze klimaty, więc nie potrafiłam się oprzeć) i nie miałam już za bardzo miejsca na inne sceny. Ale nie martwcie się, nic Was nie ominęło :) wszystko co pominęłam będzie w kolejnym rozdziale!
Komentujcie!
Hahahah fajny sen 😂😂😂
OdpowiedzUsuńAwww czyzby Justin śnił o naszej Rose.? 😂💋
Super ! Czekam nn
OdpowiedzUsuń