sobota, 16 kwietnia 2016

Rozdział 14



Justin
   Dokładnie półtorej godziny później siedzieliśmy na pokładzie samolotu pierwszej klasy na lotnisku w Los Angeles. Ledwo udało mi się zarezerwować ten lot – marudziłem, prosiłem, ale w końcu pomogło jedno: pieniądze. Jak zawsze.
   Nie zaproponowałem tej pani z melodyjnym głosem zbyt wielkiej sumy, gdyż nie byłem pewien czy zdążymy na samolot, ale ona i tak się zgodziła. Może miała dziesiątkę dzieci do wykarmienia i każdy grosz się dla niej liczył? Nie wiedziałem i za bardzo mnie to nie obchodziło.
   Gdy wreszcie kupiłem te bilety, były dokładnie dwie godziny do wylotu, a my byliśmy zdezorientowani i niespakowani. W dodatku byłem już przyzwyczajony do podróżowania z dziewczynami – grzebią się, pakują cały swój dobytek, malują, przebierają, układają włosy. Ot, mała wada kobiet, którą trzeba po prostu zaakceptować.
   Byłem właśnie w swoim pokoju i pakowałem się do granatowej walizki, bez której od ponad pięciu lat nie wyobrażałem sobie dłuższego wyjazdu z domu. Faza „musi nam się udać” powoli mijała, ustępując miejsca fazie „nawet się nie wysilaj, i tak nie zdążycie”. Nienawidziłem takich momentów. Wtedy najprościej było się załamać i poddać. Najgorszym wrogiem dążenia do celów są wątpliwości.
   Postarałem się więc z całej siły odsunąć od siebie demotywujące myśli. Całe swoją uwagę chciałem skupić na składaniu ubrań, zaćmić mózg pakowaniem się. Kiedyś wychodziło mi to dużo prościej. Teraz po trzydziestu sekundach bawełniane t-shirty w mojej głowie zamieniły się w krótki, czteroliterowy wyraz.
   Rose
   Jak niewiele czasem potrzeba, aby o wszystkim zapomnieć i zatopić się w jednym, wyraźnym obrazie. Jak niewiele czasem potrzeba, aby wszystko przestało się liczyć – wszystko, poza jednym.
   Zostawiłem ją samą, dałem dużą, beżową walizkę. Zostawiłem ją samą, powiedziałem wszystko, chociaż miałem zamiar nie mówić nic.
   - Tu chodzi o mnie, prawda? – spytała. – Więc powinnam wiedzieć.
   - Niewiedza jest czasem błogosławieństwem – zauważyłem.
   - Nie dla ciebie. Chciałbyś bardzo mi powiedzieć, co nie?
   Podeszła do mnie sprytnym sposobem, miała rację. Nie lubiłem dźwigać wszystkiego na swoich barkach, być za wszystko odpowiedzialnym. Więc jej powiedziałem całą, kurwa, prawdę.
   Widziałem jej wyraz twarzy, który tak nieporadnie starała się przede mną ukryć. Bała się. I to cholernie mocno. A w momentach strachu człowiekowi może przyjść do głowy dokładnie wszystko.
   Ale ja i tak zostawiłem ją samą w pokoju.
   Szybko odrzuciłem na bok ubrania i wybiegłem ze swojej sypialni. Drzwi do jej pokoju były otwarte, więc nie zatrzymując się wpadłem do środka.
   Odbiłem się od czegoś miękkiego, jasne włosy przeleciały mi przed oczami. Moje oczy szybko zarejestrowały Rose upadającą na podłogę, wymachującą we wszystkie strony rękami i w ostatniej chwili ją złapałem oraz postawiłem do pionu.
   - Przepraszam – wymamrotałem.
   - Justin, co ty wyprawiasz? – zaśmiała się. – Rozumiem: to twój dom i możesz sobie po nim latać tak szybko jak tylko ci się zechce, ale to robi się niebezpieczne!
   Gdy tylko zobaczyłem, że dopisuje jej świetny humor, cały Stach momentalnie zniknął, ustępując miejsca uldze. Uśmiechnąłem się.
   - Wiem, sorry. Po prostu bałem się o ciebie.
   Jej twarz straciła pogodny wyraz.
   - Ja też się boję… ale to właściwie po to wyjeżdżamy, prawda? Żeby strach zniknął.
   On nigdy nie zniknie.
   Zastanawiałem się czy jej to powiedzieć, czy wyjawić jej w to, że nigdzie nie jest bezpieczna; gdy spojrzałem w jej jasne oczy zrozumiałem jednak, że ona dobrze o tym wie. Udawała niewinność przed samą sobą.
   - Tak, po to wyjeżdżamy. Bo w Kalifornii na razie nie jest bezpiecznie – potwierdziłem. – Okej, wracaj do pakowania, bo nie zdążymy na samolot.
   - Właściwie to kiedy na mnie wpadłeś, właśnie miałam zamiar do ciebie pójść i powiedzieć ci, że jestem już gotowa. – Wskazała na zasuniętą walizkę leżącą obok łóżka. – Mogę wychodzić.
   Nie powiem, zaskoczyła mnie.
   - Okej, ja będę gotowy za pięć minut.
   - To może wezmę coś do jedzenia? – zaproponowała. – Jakiś prowiant na drogę.
   - W porządku, weź jakieś owoce czy coś – rzuciłem na odchodnym i wróciłem biegiem do pokoju.
   Gdy już siedziałem na pokładzie samolotu, ogarnęło mnie cudowne uczucie – świadomość, że udało się, zdążyliśmy i już nie musimy się nigdzie spieszyć.
   Ach, kocham to uczucie szczęścia z idealnej, trwającej tyle co mrugnięcie okiem chwili. A po tym mrugnięciu orientujesz się, że tak naprawdę nie masz powodu do świętowania.
   Kiedy tylko dostałem telefon od Nathana, posypały się moje całe nadzieje na to, że dadzą wreszcie Rose spokój. Byli sprytniejsi niż mi się wydawało – nie szukali jej używając nowoczesnej technologii, do której hakerzy Nathana mieli pełny wgląd. Wyciągnęli od kogoś informacje na jej temat… ale od kogo? To mógł być każdy. Charlie, Ryan, Chris…
   Dobrze, że nikomu nie zdradziłem skąd Rose się u mnie wzięła.
   Ta cała sytuacja nie dawała mi spokoju, nie pozwalała mi odetchnąć. Byłem pod wielką presją, czułem że ciężar odpowiedzialności na moich barkach powoli zaczyna mnie przygniatać.
   Ale było warto.
   Było warto dla Rose.
   Spojrzałem na nią. Włosy miała spięte luźno na karku, a pojedyncze, nieco krótsze kosmyki opadały jej na twarz. Brwi miała ściągnięte, a całą swoją uwagę poświęciła na chłonięciu słów czarnowłosej stewardessy, która tłumaczyła zasady bezpieczeństwa.
   - Boisz się? – spytałem.
   - Nie – skłamała.
   Zignorowałem to.
   - Gdy ja leciałem samolotem po raz pierwszy (to było jakieś dziesięć lat temu; leciałem z Ryanem do jego kolegi na Florydę”, to też udawałem, że cały ten lot obchodzi mnie tyle co jazda na lotnisko. A tak naprawdę panicznie się bałem.
   Uśmiechnęła się do mnie jak do dziecka.
   - Nie martw się, kiedy samolot wystartuje nie będę się drzeć…
   - Ejże, ja wcale nie krzyczałem!
   -… po prostu nigdy jeszcze nie latałam. Myślę, że każdy człowiek choć trochę boi się tego, czego nie zna. Każdy obawia się pierwszych razów.
   - Masz rację – potwierdziłem, przypominając sobie swój pierwszy seks. Zrobiłem to w wieku zaledwie piętnastu lat ze starszą koleżanką z osiedla, Daisy. Była jedną z tych „bardziej obcykanych w tych sprawach”, przez co byłem bardzo zestresowany, że okażę się gorszy od jej poprzednich chłopaków. Daisy oczywiście nie miała pojęcia, że byłem prawiczkiem i była święcie przekonana że ja też jestem już doświadczony . A skończyło się oczywiście na tym, że doszedłem po niecałych dwóch minutach. Do dziś pamiętam jak mi było wstyd, a słowa którymi mnie pożegnała mocno i nieodwracalnie wbiły się w umysł tego drobnego piętnastolatka, z jeszcze dziecięcym głosikiem, którym kiedyś zwykłem być. Stała oparta o framugę drzwi, z ciemnymi lokami opadającymi seksownie na jedną stronę oraz lekko zsuniętą koszulką, odsłaniającą nieco zbyt wiele i powiedziała: to był najgorszy seks mojego życia. Jej cholernego, siedemnastoletniego życia.
   Dopiero później zauważyłem, że ona też była w tym beznadziejna, chociaż to nie był jej pierwszy raz. Najgorsza dziewczyna z jaką kiedykolwiek spałem. Gdybym ją teraz spotkał, chętnie bym jej to wygarnął. Bardzo chętnie.
   Samolot zaczął jechać na pas startowy. Zestresowana Rose zacisnęła wargi i odgarnęła niesforne kosmyki włosów za ucho. Ścisnąłem mocno jej dłoń, aby dodać jej otuchy. Dziewczyna popatrzyła na mnie swymi jasnymi oczami i uśmiechnęła się delikatnie.
   W tym spojrzeniu można było się utopić.
   - Dziękuję – wyszeptała. – Za to, że jesteś.
   Nachyliłem się i pocałowałem ją w czoło.
   - Tu jest moje miejsce – powiedziałem.
   I w tym momencie coś do mnie dotarło.
   Gdy tylko zobaczyłem Rose po raz pierwszy, od razu mnie oczarowała. Swoimi oczami o niezidentyfikowanym kolorze, delikatnością i przede wszystkim swoim sposobem bycia. Zdawałem sobie sprawę, że ona nigdy ze mną nie będzie – w swoim życiu przeszła za dużą traumę, aby pakować się w związek. I właśnie gdy zacząłem oswajać się z myślą, że na zawsze pozostaniemy jedynie przyjaciółmi, ona poprosiła mnie o pocałunek.
   I wtedy wpadłem po uszy.
   Teraz, zaledwie dwie godziny po tym pocałunku, czułem się o wiele dojrzalszy – jakby dopiero teraz, w wieku 21 lat, moja psychika przekroczyła granicę dzieciństwa i dorosłości. Czułem się niezwykle mocny, pewny i odpowiedzialny. Odpowiedzialny za Rose.
   Kiedy postanowiłem, że będę próbował zniszczyć tych ludzi, którzy ją wykorzystywali w pojedynkę (czyt. za pomocą ludzi Nathana), myślałem że jest to czyn bohaterski. Dopiero teraz zauważyłem, że decydując się na to byłem tak naprawdę tchórzem. Pierdoloną ciotą.
   Rose nigdy nie będzie bezpieczna, jeśli będzie chroniona tylko przez nielegalną grupę ludzi. Wprawdzie bardzo wykwalifikowaną i doświadczoną grupę ludzi, jednak z ograniczonymi możliwościami.
   Po drugie, jeśli to tak dalej pójdzie, Rose nie może być wciąż nieobecna w życiu społecznym – jak sama zadecydowała, na Alasce pójdzie do szkoły. A co, jeżeli jakiś kolega z klasy chociażby z czystego przypadku wpisałby „Rose Madison” w Google? Nie uwierzyłbym, gdyby nie wyskoczyły propozycje artykułów o zaginionej siedem lat temu dziewczynce. Potem pewnie dowiedziałaby się policja i zaczęłaby węszyć, zadawać pytania typu: Czemu nie powiadomiłaś nas o tej agencji, w której byłaś więziona? Dlaczego mieszkasz u tego pana, a nie u siostry? Czy on cię… (w tym momencie ściszaliby pewnie głos, szukając odpowiedniego słowa) hm… wykorzystuje?
   Teraz na te pytania łatwo by było odpowiedzieć, bo od jej uratowania minęło zaledwie pół miesiąca.
   -Och, panie władzo, powiadamiam policję dopiero teraz o odnalezieniu Rose Madison, bo bałem się z początku komukolwiek o tym powiedzieć… Ona też nie chciała tego zgłaszać, obawiała się że przez to się zemszczą. Oni są sprytni, wie pan. Mogliby ją łatwo odnaleźć. Nie potrafiliśmy jednak usiedzieć zbyt długo w milczeniu, bo gdy tylko myśleliśmy o tych innych wykorzystywanych dziewczynach, czuliśmy wielkie poczucie winy, że nic z tym nie robimy. Ach, pyta się pan o to, czemu Rose mieszka u mnie? Boimy się, że jeśli mieszkałaby u siostry, szybko by ją namierzono.
   Uśmiechnąłem się na myśl o tych niewinnych kłamstwach, które pewnie powiedziałbym policji. To nie mogło się nie udać. Dlaczego więc jeszcze nie zgłosiłem tej sprawy? Usprawiedliwiałem to przed samym sobą tym, że robię to ze względu na bezpieczeństwo Rose.
   Pff… Gówno prawda.
   Gdyby sprawą zajęła się policja, dziewczyna byłaby bezpieczniejsza niż kiedykolwiek. Powód mojego milczenia był dużo mniej altruistyczny – martwiłem się o własne dupsko i dopiero teraz sobie to uświadomiłem.
   Policja zadawałaby mnóstwo pytań i tylko kwestią czasu byłoby odkrycie osoby Dana Rodricka – faceta, którym jestem gdy tylko nie chcę zostać rozpoznany. I nie chodziło tutaj o spokojny wyjazd na wakacje. Dan Rodrick i policja – to nie mogło się dobrze skończyć.
   Gdy samolot zaczął się rozpędzać, Rose mocniej ścisnęła moją dłoń. Potrzebowała mnie – tak samo, jak ja potrzebowałem jej. Miałem rację. Tu było moje miejsce na ziemi.
   I w tym momencie uświadomiłem sobie, że ona zasługuje na coś więcej. Na coś, na co czekała przez ostatnie siedem, długich lat – na bezpieczeństwo. Nie pozwolę durnemu Danowi Rodrickowi stać na drodze do jej szczęścia.
   Niech mnie wsadzą. Niech robią ze mną co im się żywnie podoba.
   Tak długo, jak Rose będzie bezpieczna.

***
Hej!
Tak wiem, w tekście pojawił się błąd merytoryczny: Rose nie ma dokumentów, więc jakim cudem mogła lecieć samolotem? Musicie mi to jednak wybaczyć, bo ten lot był dla mnie zbyt ważny, aby zamienić go na cokolwiek innego :(
To pierwszy rozdział pisany tylko i wyłącznie z perspektywy Justina. Co o nim sądzicie? Napiszcie w komentarzach!



  
  

3 komentarze: